wtorek, 1 lutego 2011

Ukryć się (przed sobą?)

Wprowadzając systematyczność do swoich zajęć, wstając rano np. o siódmej, wyznaczając pory dnia na takie czy inne prace, człowiek działa zgodnie z założeniem, że jest od wewnątrz zagrożony, tj. czyhają na niego zmory smutku i melancholii. Tryb życia staje się więc dla niego podstawowym zadaniem filozoficznym, wyborem przesłanki do wszelkich rozumowań.

Cz. Miłosz ("Ziemia Urlo")

Nie żebym był fanem Miłosza. Nie żebym wstawał o siódmej rano. Nie żebym popadał w przesadny patetyzm. Ale ten cytat jest mi bliski, bo mam wrażenie, że zawiera się w nim jakaś krótka charakterystyka tego, co aktualnie - że tak powiem - u mnie.


A poza tym? Piszą o nas. Nas - to znaczy o Bartku Sadlińskim i o mnie. Właściwie publikują (jak w najnowszym "Redzie" - trzy moje teksty) i analizują (jak w świeżutkich "Migotaniach, Przejaśnieniach", w których to na str. 47 Iza Fietkiewicz-Paszek bierze na tapetę Bartkową część zbioru "Nomen Omen"). No cóż, w końcu musiała nadejść ta chwila: pierwsza recenzja naszego książkowego projektu (a w zasadzie pierwszy na tym polu sukces Bartka) stała się faktem. Cóż dodać? Że chciałoby się jeszcze?
Fietkiewicz-Paszek: "Zbrodnia Ikara" (dla nie wtajemniczonych: tak właśnie zatytułował swoją część tomu Bartek) to studium ewolucji duchowej, wielowątkowej metamorfozy - osobliwej podróży z poezją w tle, a raczej na tle poezji, to studium dojrzewania człowieka-poety." Nieco dalej Fietkiewicz pyta: czy być poetą to być wybranym, czy skazanym na poezję? Czy znaczy to być "swoim własnym sędzią", jak mówił Ibsen, czy raczej, jak chciał Nigov - "królem bez kraju", który "jest większych od prawdziwych władców, ale nie rządzi nigdzie?" Czy może być raczej gdzieś w okolicach Błoka, Wojaczka, Rimbauda, czy Poe - outsiderów spod znaku poezji wyklętej? Cóż, jak to zauważył niegdyś opolski pisarz Marian Buchowski Bartek tym swoim pisaniem (zawartością) taki trochę dołek zaczął sobie kopać nie do sadzenia kartofli czy bylin ozdobnych. I z tego punktu widzenia (skądinąd podpisuję się pod nim obiema rękami), odpowiedź na zadane przez Izę pytania (zadane zresztą na potrzeby tekstu, bowiem kto jak kto ale Iza doskonale w temacie tegoż pisania się orientuje) wydaje się oczywista.
A że obecnie stosunek Bartka do poezji jest nieco inny - to już temat na następne opowiadanie. W niczym jednak nie zmienia to faktu, że jego dawne motywy pisarskie brały się z tego, co tak zgrabnie ujął niegdyś Roman Honet, mówiąc, że miejsce na optymizm jest w sądach, szpitalach i biurach, a nie w poezji. Cóż, i temu mogę przyklasnąć.

Z innej beczki: ptaszki ćwierkają, że szykują się jakieś kolosalne cięcia w kulturze. Pono chodzi o bagatela 200 tysięcy zł. To, że odpowiedzialnego za to osobnika należy jak najszybciej powiesić za jaja jest oczywiste, pojawia się natomiast pewne istotne pytanie: jak sobie radzić w tych nowych warunkach, będąc kimś, kto społecznie angażuje się w tzw. animację życia kulturalnego, kimś, kto już zaczyna się bać, że niedługo odmówi się mu, z powodu braku kosztów, możliwości skserowania plakatów (ale kogóż to interesuje, prawda?)

A tak w ogóle - niech każdy puści sobie na cały regulator "Kashmir" Zeppelinów i odważy się powiedzieć, że ci goście nie wymiatają.


P.S Dziś, zgodnie z tym, co można podpiąć pod szeroko pojęte doglądanie bloga - nowa porcja tekstów (poniżej). Ciąg dalszy "sagi" o Chrobrego, wiersz o pewnym odjechanym gościu, a także - to tak pod ową melancholię - trzy teksty o kobietach (wąsko pojętych - a więc konkretnych). Niech im przestrzeń lekką będzie. Pzdr.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Chrobrego II


Kamienice z zachowanymi jeszcze gdzieniegdzie niemieckimi napisami. Całe ciągi kamienic. Odrapanych i wiecznie śpiących – jakby zasnęły kilkadziesiąt lat temu i nie obudziły się do dziś.


Podwórza pełne dzieci bawiących się w piaskownicach o zapachu psich odchodów.


Romowie z ciągłym pytaniem we wzroku: gdzie jest mój kraj?


Ziomki. Ziomki z woreczkami kleju usilnie wtulanymi w usta. Ziomki z rodzin patologicznych i ziomki czyniące swoje rodziny patologicznymi. Ziomki w spodniach z krokiem na wysokości kolan. Wielbiciele hip hopu. Ziomki. Kilkunastoletnie, a już ze skumulowaną w oczach nocą.


Boisko obok zlikwidowanej szkoły. Mecze rozgrywane tam przez ziomków. Rozgrywające się tam dramaty ziomków.


Browar. Stary browar i pogłoski o studniach głębinowych, w których do dziś płynąć ma krystalicznie czysta woda.


Rzeka, podziemna rzeka, która ponoć odpowiada za wilgoć na murach.


Przejścia. Podziemne przejścia, które gdzieś tu biorą kurs na Stary Klasztorek, może nawet na Nysę.


Chrobrego. Jakby to tu rozegrał się cały komunizm XX wieku.


Chrobrego. PRL w swoim wiecznie czynnym muzeum.


Chrobrego. Najlepsza (najgorsza) z możliwych puent.




B.


Zaczął pisać klasyczne wiersze.

Przestał być pomnikowy (kolorowe bluzki,

wypady nad jezioro, ścięte włosy).

Nie chce już wieszać księży, nie chce już wieszać psów

na wartościach, o których mówi: pozwoliły mi się pogodzić

ze światem. Nie mówi i nie zachowuje się (już)

jak człowiek przegrany. Poza tym, że jest przyjacielem,

wciąż nie wiem, kim jest.

(Ktoś powiedział o nas: pedały; ciekawe

co pomyślałby teraz, patrząc jak w samych slipach

leżymy na sąsiadujących łóżkach i gadamy o życiu.)




* * *

Agnieszce


Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Czasem, gdy słyszę kroki

dobiegające z góry, dociera

do mnie jak głęboko nas

osadzono. Nic nie pomaga

ta myśl: w końcu jakaś przestrzeń

na wyłączność.

Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Za ścianą, której nie potrafię

obejść: przecinkiem dzielącym nas

na frazy: niespokojnej śmierci i śmiercionośnego

spokoju. Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Musisz być, bo między dawnymi wersami

wciąż widać jasne pasma i tunele

wciąż są gotowe na przyjęcie nowych

otwarć. Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Skądś przecież musi się brać ta cisza

między kolejnymi kroplami

uderzającymi w niewidoczną toń.

Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Jak wtedy, gdy mętne światło plebanii

zalewało wnętrza naszych głów, a schody

były czystą, uśpioną licytacją

osobowości.


Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Choćby jako kres - szybki

jak gaszone światło.




Ten wiersz również piszę zbyt pewnie

dla E**


Mieliśmy tu, zdaje się, rozmawiać

o miłości, ale jakoś nie wychodzi. Wychodzimy

za to z siebie, bo oto nasza czwarta rocznica, cmentarz

tak jasno się ściele w ciemności

umysłu; bo oto nasze życie, jak się nagle okazuje,

nasze szczęście, zależy od tego jednego dnia

w roku, jednej ławki, jednego profilu, znicza, który zapalasz

zbyt pewnie – jakby nie było śmierci

pewnej swoich racji, pełnej

nas.





* * *

dla A**


Pamiętam przewrócone drzewo

i październik

rozsadzający stopy.


Pamiętam: byłaś najpiękniejszą z kobiet,

z powodu których nie potrafiłem planować

samobójstwa.


Pamiętam pierwsze zatknięcie się

naszych twarzy – mój policzek do dziś ma w sobie coś

z kamienia.

sobota, 15 stycznia 2011

WSZYSTKO PO STAREMU

Internet wydaje się być medium niezwykle szybkim, aktualnym. Korzystają z niego w taki sposób młodzi autorzy, np. poeci. Jak to wygląda na prudnickim poletku ? Tak jakoś niemrawo.
(Tu zacytowanie fragmentu niniejszego bloga.) Tak było w styczniu tego roku, zapowiadało się nieźle, ale blog nie przeżył zimy (sam autor owszem), chyba że jeszcze odżyje? (...)

G. Weigt, Tygodnik Prudnicki, 11.08.2010 (nr 32)


Poza tym, że wziąłem sobie do serca słowa redaktora Weigta i postanowiłem ożywić swój blog (co niniejszym czynię) - wszystko po staremu. Poza tym, że prudnicka młoda poezja zaczyna wychodzić z undergroundu (czego zaczątkiem lub - jak kto woli - znaczącym przejawem nagroda im. Kazimiery Iłłakowiczówny dla Waldka Jochera) - wszystko po staremu. Poza tym, że coś zmieniło się w moim życiu (a raczej Kogoś ubyło), że na moim palcu zagościła nowa obrączka, na której mam zamiar wygrawerować tajemniczą literkę "Q", że stałem się nieco bardziej zdyscyplinowanym osobnikiem - wszystko po staremu. Poza tym, że odkrywam coraz to nowe zespoły rockowe i że zaczynam świrować na punkcie Led Zeppellin - wszystko po staremu. Po za tym, że jeszcze mocniej niż kiedyś pierdolę rząd obywatela Donalda, że nadal nie toleruję aborcji, eutanazji i wszystkich kolesi o których można rzec nieco eufemistycznie - postkomuniści - wszystko po staremu. Poza tym, że podchodzę do pisania poważniej niż kiedyś, a jednocześnie zdrowiej - wszystko po staremu. Poza tym, że rośnie liczba tekstów, które skumulują się kiedyś w moim nowym zbiorze i że mam już dla niego tytuł (ale o tym na razie sza...) - wszystko po staremu. Poza tym, że od jakiegoś czasu mam wrażenie, że w tych nowych tekstach nareszcie mówię o sobie coś ważnego, językiem ważnym i w miarę (na szczęście tylko w miarę) przystępnym - wszystko po staremu. Poza tym, że utwierdzam się w przekonaniu o wyższości psychodelii (ja znów o pisaniu) nad optymizmem - wszystko po staremu. Poza tym, że przywlokłem do pokoju pewien instrument po którym na opuszkach palców tworzą się pęcherze (i że bynajmniej nie będzie on stał bezczynnie) - wszystko po staremu. Poza tym, że mam zamiar gruntownie przeanalizować (i przyswoić) zagadnienia fotografii - wszystko po staremu. Poza tym, że czytam więcej, niż kiedyś (a więc czytam naprawdę dużo) - wszystko po staremu. Poza tym, że wyleczyłem się z marzeń o Studium Literacko-Artystycznym w Krakowie (bo takie studium mam ilekroć otwieram nowy tomik poezji) - wszystko po staremu. Poza tym, że zaczynam patrzeć na pewne sprawy bardziej dojrzale i że - miejmy nadzieję - będę niedługo nieco bardziej zdatny do tak zwanego Życia - wszystko po staremu. Poza tym, że mam coraz więcej planów animacyjno-kulturalnych (cieszcie się zwłaszcza wielbiciele Eichendorffa - mam nadzieję, że na pustych zapowiedziach się nie skończy) - wszystko po steremu. Poza tym, że coraz bardziej realna staje się wizja wiosennego wypadu z Paczką (pozdro dla każdego z osobna, a zwłaszcza dla Prezydenta Marcina) do Pragi - wszystko po staremu. Poza tym, że posypała się Wisła Kraków (a i Real już nie ten) - wszystko po staremu. Poza tym, że nie mam już zamiaru robić z siebie pustelnika i lampka wina tudzież browar (w przyzwoitych ilościach - tak, tak) są przeze mnie jak najmilej widziane - wszystko po staremu: melancholia, melancholia, a także poszukiwanie tego, o czym Rafał Wojaczek pisał w jednym ze swoich wierszy: jest mała radość.

Nowo dodane teksty poniżej (miłego).
Wszystko po staremu


Wczesny poranek. Placyk przed księgarnią

okupowany przez meneli. Ziarno

nocy stopniało, zostawiając zapach

wilgoci, który będzie do nas wracać


w niespodziewanych momentach (nadjeżdża

samochód – czyżby zdołał w nas zamieszkać

choćby na chwilę jakiś dobitny dźwięk?)

W oknie naprzeciw ktoś odsłania swój lęk


jednym szarpnięciem firany, jego wzrok

kipi na naszych bliznach (tak, twarzach); szloch

dziecka słyszany gdzieś w oddali to jak

przypowieść do tych zamglonych oczu. Znak,


że nie musimy patrzeć w lustro, aby

oglądać nasz cień (że nie ma zasady

do której przyzna się śmierć, ani winy

nawet w tych oczach, rysach.) Gdy tkwimy


wpatrzeni w zimny poranek, placyk przed

księgarnią i – jakże – zakapturzony łeb

tego którego zwą Jezusem (wącha

odkąd odstawił cycka); gdy wytrąca


nas z równowagi to dziwne przeczucie

skupionej głębi przyszłości – zakłóceń

zimowych nocy (płynność, narastanie

ciepła, rutyna oddechu, łykanie


gorzkich kropelek na uspokojenie),

czujemy mocniej, że ciągle jest w cenie

samotność tego, który się oddaje

grzebaniu w sobie. Dla którego rajem


jest być na opak, który nocą szlaja

się podchmielony myśląc co mu baja

przyniesie oprócz kolejnego wiersza.

Gdy tak stoimy chcąc wreszcie zaprzestać


uciszania go w sobie, miasto łypie

już na nas swoim świeżym okiem. Z krzykiem

budzą się wszystkie męty tej prowincji.

Ruch. Śmiech. I koniec mdłej, ciemnej banicji.




dla Agaty Hajdeckiej

Wieczór taki,


że aż chciałoby się napisać

wiersz. Ale idzie się tylko i myśli

o siedmiu bananach i dwóch piwach,

co się je wyszło kupić.

Wieczór taki, że aż chciałoby się

spalić jakiś wiersz,

(np. ten dla A., co wtedy…

gdy listopad był w pełni, lecz ciemny

jak nów), ale idzie się tylko i myśli

o jutrzejszej wizycie w PUP-ie (ot, kilka niezłych

dup,

te smutne oczy

pięknej brunetki, gdy obwieszcza: dla pana nic

nie mamy, to wzruszenie ramion pewne

jak słowa:

nie pasujemy do siebie).

Wieczór taki, że aż chciałoby się mu nadać

rytm i obmyślić rymy (coś za dużo prozy

w tej mojej poezji), zbawić jakoś

świat. Ale idzie się tylko

na niepewnych nogach,

jakby miało się być obsłużonym

przez samego siebie.


Wieczór taki, że aż chciałoby się napisać:

tylko jeden rodzaj wolności: ja, lub wszystko

wokół. Ja

lub wszystko wokół

chciałoby się odnaleźć w tych słowach:

wieczór taki, że aż preria otwiera się

w piersi.


Wieczór taki, że nie sposób dojść

jak działa człowiek (to za proste: d o j ś ć

i

c z ł o w i e k,

za trudne: wieczór, który spoczywa nawet

pod paznokciem).


Wieczór taki, że uważniej wsłuchuję się

w oddech za drzwiami (za drzwiami

oddechu ktoś także wzmaga

uwagę?)

Wieczór taki, że wpatruję się w T.

T. taki, że jedynie wieczór wydaje się

cokolwiek tłumaczyć ( T. już nie wiele da się

wytłumaczyć). Wieczór taki, że aż chciałoby się prosić

T: nie odchodź. Przecież zawsze jest

za wcześnie.


Wieczór taki, że zasłaniam się

ludźmi i miejscami

(miejscami ludźmi, miejscami

ich brakiem), by wypaść jakoś przed

samym sobą.

Wieczór, w którym widzę ich twarze

jako miejsca.

Miejsca jako twarze

ostatnich pięciu lat.


Wieczór, w którym ciągle myślę o E.

W którym temperatura spadła

tam, gdzie umiejscowiła mnie ostatnio E.

Poniżej zera.


Wieczór taki, że aż chciałoby się napisać

wiersz i pisze się wiersz. Wiersz,

na który musiałaś czekać

pół roku. Wiesz,

ile to wieczorów?


(Wiersz taki, że nie można nie wspomnieć

o ekspedycji, tych wszystkich letnich, przepitych

wieczorach, sercach przepitych

bełtem. Wiersz, w którym po raz kolejny

przegadujemy kilka godzin

i tak zajebiście się rozumiemy

nigdy nie powstanie: to za piękne

na poezję.)


Wieczór taki, że pytasz mnie czy jesteś

psychodeliczna i nie wiem, czy chcesz usłyszeć,

że owszem, zdarza się.

Wieczór, w którym myślę

o twoich rzeźbach i swoich wierszach:

że mamy bocznice, gdzie szyny lśnią mocniej

niż na głównych torach.


Wieczór tak

niepewny

jak B. grający na gitarze

Son of the blue sky, jak piwo,

które może być wylane gdy tylko pojawią się

gliny,

jak twoje oczy

pełne dzieciństwa.

Wieczór taki, że noc po prostu musi nadejść


przedwcześnie





* * *

A więc chcesz szukać

w tym lesie czaszek

niemieckich żołnierzy?


Mówię ci: znajdziesz

jedynie

lusterko.




Z Beksińskiego (2)

Izie Fietkiewicz-Paszek


Piętrząca się przestrzeń. Na pierwszym planie jak armia –

groby wetknięte w cienie, cichy strażnik zagarnia

wzrokiem ich spokój, zdaje się, że jedynie on wie

dla kogo przyszedł tu czas rozliczeń i kto we śnie


co noc odtwarza przestrzeń tej doliny widzianą

z góry jak mapę strachu. Falisty teren, z pianą

gęstej – im wyżej – mgły, blask czegoś o mocy słońca

lecz bardziej wezbranego, co chciałoby pozostać


w sferze domysłów, spływa powoli na uśpione

skarpy. I cisza. Cisza, w której lęk bierze stronę

ukrytych za skałami spojrzeń. Ich dreszcz, ich lata

spędzone na wygnaniu w głąb słabych psychik: strata


wrażenia wszczepiania się w detal umęczonego

spokojem widoku. Jest także wzrok niczym neon

opuszczonego miasta. Wzrok tego kto wpatruje

się z zewnątrz w ramy tej gry, niszy, kto pośród ujęć


pamięci znajduje w tym nagle swoje dzieciństwo

i to, co po nim, także obfite w chłodną bliskość

nienazwanego końca. Kto wciąż klucząc dostrzega

ten brakujący szczegół: puls prywatnego nieba.






Który leży


On umrze – ta myśl

cię budzi i już do końca nocy

jest


jak pulsujący punkt

świadomości który nie wymaga

tłumaczeń


On umrze – ta myśl

cię brudzi i już do końca nocy

jesteś


niewytłumaczalny

jakbyś był

punktem o wyraźnie skończonej liczbie


skreśleń


On umrze – myślisz

o tym który leży

w sąsiednim pokoju i wygląda


jak ktoś nieprzeliczalny przeliczalny

jedynie na śmierć

która wyglądać musi


jak on


podobnie cicho


On umrze – myślisz

o tym który oddaje

swój spokój pomieszczeniu


dlatego pomieszczenie

kurczy się jak światło

oczu umierającego


podobnie cicho


można budzić się

i już do końca

nocy tłumaczyć


swoją osobność


On umrze – ta myśl

cię budzi i już do końca

wsłuchujesz się


w jego oddech

jakbyś patrzył

na ginący gatunek




Jest dziś we mnie Pink Floyd – piszę ci w esemesie

mając nadzieję, że to ustawi właściwie ten wiersz


Dziś, w majowy wieczór

podczas pisania pracy magisterskiej

(jakżeż uwielbiam pisywać pracę magisterską)

pomiędzy odgłosami z ulicy (świst jaskółek, sąsiadka nadająca

o synie ((zachlał się choć jeszcze nie zaćpał)), suchy, ostry jęk zamykanego

okna (( to tam, to t a m jeszcze niedawno pojawiał się ten

którego spożył już rak)) usłyszałem przejmującą ciszę

twoich niedawnych słów.

Dziś, w majowy wieczór widzę jeszcze

tę burze: ceglasty kolor budynku

odmierza czas, ty już wiesz co zamierzasz (choć tak naprawdę

nie wiesz nic), ja opieram się o zimne grafitti, próbuję grać

bohatera (choć mój bohater w ogóle nie wyszedł

z domu).

Dziś, w majowy wieczór, gdy zobaczyłem cię

po raz ostatni (choć widywać będziemy się pewnie jeszcze

setki razy), zrozumiałem, że można pięknie, uczciwie

kłamać.

Dziś, w majowy wieczór

patrząc na rozpierdalający ogrodzenie

młodociany narybek t e j ulicy,

na ogrodnika niosącego kota jak monstrancję,

zobaczyłem w szybie odbicie:

Patrz jak pięknie się tobą

przedstawiam – mówił pusty, zniekształcony

człowiek.


Dziś, w majowy wieczór

wysłałem ci pięknego

pustego esemesa.


Z okna zawiało chłodem:

to był koniec

tego wiersza.



* * *

walić głową w ścianę, biurko lub łóżko

mieć na koncie zbite czołem lustro


pisać wiersze i mówić o sobie połeta

(zupełnie jakby ktoś na to czekał)


pierdolić system (a raczej: być pierdolonym)

wiedzieć że tu w t e j przestrzeni niczym już nowym


nie zaskoczy mnie świat (i anty – świat)

mieć okna naprzeciw okien tego którego rak


przepędził stąd jak płochliwe zwierzę

mówić sobie ciągle: nie wierzę nie wierzę


w żadną możliwość przemiany

mieć tą świadomość że ukrywany


przede mną sens życia (ale czym jest właściwie to słowo?)

jedynie wtedy gdy myślę wrogo


o śmierci, ukazuje mi się w pełnych zarysach (i tak już zostanie)

pytać się ckliwie: mam jeszcze jakąś normalność na stanie?;


zapędzać się co dzień w kozi róg myśli

o Bogu, być przekonanym że gdyby oczyścić


głowę z powracających odgłosów nocy niewiele zostałoby treści

dla życia ( i jak wiele z tej skrobaniny można by zamieścić


w spisie rozmów (nie)kontrolowanych z B. czy też A. i jeszcze kilkoma

świetnymi ludźmi, być niemal pewnym że moja ciemna strona


(jak płytko to brzmi) nawet znacznie odkryta

będzie dla kogoś jedynie przeczuciem jej głębi (gdyby ktoś pytał:


to prawda: czerpałem też siłę z bycia wariatem);

dochodzić do wniosku że takie wiersze mogą być już tylko znakiem


wypięcia dupy na tą całą poezję (wybaczcie koneserzy słowa)

i że nawet niechciany patetyzm który wkradł się w te wersy nie uchowa


tego tekstu przed publikacją; czuć, że jestem tyle wart

co mój ostatni wiersz - bezcenne;


za resztę zapłacę kartą firmy Master Card*




*wiersz dedykowany dla W. Ossolińskiego i zajebistych ludzi z „naszej”, jak to mówi M. Rogowski, paczki




niedziela, 28 lutego 2010

Chrobrego

Moja kamienica. Solidna, niemiecka robota. (Kiedyś było tu getto, ale pamiętaj, nie ma się
czego bać).

Mój pokój. Jego wieczny chłód tak dobrze komponujący się z widokiem na ulicę, jaki daje
jedyne okno.

Ogrodnictwo J.A., tak bardzo kontrastujące z przykucnięta naprzeciw, skurczoną z bólu
kamienicą pełną odrapanych okien. Światło w tych oknach. W nocy niemal zjawiskowe, jak drogi
samochód w dzielnicy slumsów lub udany wiersz w zbiorze grafomana.

Palma. Tuz przy wejściu do willi ogrodnika. (Dziwoląg? Perełka?)

Koty przeciągające się pod płotem. Pies chodzący za swoim właścicielem - pijakiem, dający się mu
kopać i bić. Wiecznie zakochany.

Słodkawy smród z pobliskiej oczyszczalni ścieków, nasilający się w upalne dni. Wrażenie, że
mieszka się w czyimś brzuchu.

Podwórze, na którym D. pokazywał rozbawionym kolegom sznur. To na nim się powieszę.

Brama, w której się powiesił.



I powiedzieliście sobie: żadnych listów więcej
(czyli kolejny wiersz, który miał się rozpocząć
słowami: tamtego wieczoru ((i kolejny list do siebie))

Listopad rozchodził się
w chłodzie

park rozchodził się
w żyłach

kształtowałeś się

(teraz myślisz o tym:
myślisz o pierwszej w życiu frazie
kocham cię
myślisz - jak to zapisać?)

Listopad rozchodził się
w chłodzie

park rozchodził się
w żyłach

kształtowałeś się

(teraz myślisz o tym:
myślisz jak tu napisać
że byłeś tam z K.
że była celą
że wyszła ci z głowy i weszła ci
w świat)

Listopad
rozchodził się
w chłodzie

park rozchodził się
w żyłach

kształtowała cię

(teraz myślisz o tym:
myślisz:
jak tu napisać o tej
co idealnie podrabiała wzrok

dziwki

jak o niej napisać
nie używając słów:

moja pierwsza prawdziwa
miłość)