Wczesny poranek. Placyk przed księgarnią
okupowany przez meneli. Ziarno
nocy stopniało, zostawiając zapach
wilgoci, który będzie do nas wracać
w niespodziewanych momentach (nadjeżdża
samochód – czyżby zdołał w nas zamieszkać
choćby na chwilę jakiś dobitny dźwięk?)
W oknie naprzeciw ktoś odsłania swój lęk
jednym szarpnięciem firany, jego wzrok
kipi na naszych bliznach (tak, twarzach); szloch
dziecka słyszany gdzieś w oddali to jak
przypowieść do tych zamglonych oczu. Znak,
że nie musimy patrzeć w lustro, aby
oglądać nasz cień (że nie ma zasady
do której przyzna się śmierć, ani winy
nawet w tych oczach, rysach.) Gdy tkwimy
wpatrzeni w zimny poranek, placyk przed
księgarnią i – jakże – zakapturzony łeb
tego którego zwą Jezusem (wącha
odkąd odstawił cycka); gdy wytrąca
nas z równowagi to dziwne przeczucie
skupionej głębi przyszłości – zakłóceń
zimowych nocy (płynność, narastanie
ciepła, rutyna oddechu, łykanie
gorzkich kropelek na uspokojenie),
czujemy mocniej, że ciągle jest w cenie
samotność tego, który się oddaje
grzebaniu w sobie. Dla którego rajem
jest być na opak, który nocą szlaja
się podchmielony myśląc co mu baja
przyniesie oprócz kolejnego wiersza.
Gdy tak stoimy chcąc wreszcie zaprzestać
uciszania go w sobie, miasto łypie
już na nas swoim świeżym okiem. Z krzykiem
budzą się wszystkie męty tej prowincji.
Ruch. Śmiech. I koniec mdłej, ciemnej banicji.
dla Agaty Hajdeckiej
Wieczór taki,
że aż chciałoby się napisać
wiersz. Ale idzie się tylko i myśli
o siedmiu bananach i dwóch piwach,
co się je wyszło kupić.
Wieczór taki, że aż chciałoby się
spalić jakiś wiersz,
(np. ten dla A., co wtedy…
gdy listopad był w pełni, lecz ciemny
jak nów), ale idzie się tylko i myśli
o jutrzejszej wizycie w PUP-ie (ot, kilka niezłych
dup,
te smutne oczy
pięknej brunetki, gdy obwieszcza: dla pana nic
nie mamy, to wzruszenie ramion pewne
jak słowa:
nie pasujemy do siebie).
Wieczór taki, że aż chciałoby się mu nadać
rytm i obmyślić rymy (coś za dużo prozy
w tej mojej poezji), zbawić jakoś
świat. Ale idzie się tylko
na niepewnych nogach,
jakby miało się być obsłużonym
przez samego siebie.
Wieczór taki, że aż chciałoby się napisać:
tylko jeden rodzaj wolności: ja, lub wszystko
wokół. Ja
lub wszystko wokół
chciałoby się odnaleźć w tych słowach:
wieczór taki, że aż preria otwiera się
w piersi.
Wieczór taki, że nie sposób dojść
jak działa człowiek (to za proste: d o j ś ć
i
c z ł o w i e k,
za trudne: wieczór, który spoczywa nawet
pod paznokciem).
Wieczór taki, że uważniej wsłuchuję się
w oddech za drzwiami (za drzwiami
oddechu ktoś także wzmaga
uwagę?)
Wieczór taki, że wpatruję się w T.
T. taki, że jedynie wieczór wydaje się
cokolwiek tłumaczyć ( T. już nie wiele da się
wytłumaczyć). Wieczór taki, że aż chciałoby się prosić
T: nie odchodź. Przecież zawsze jest
za wcześnie.
Wieczór taki, że zasłaniam się
ludźmi i miejscami
(miejscami ludźmi, miejscami
ich brakiem), by wypaść jakoś przed
samym sobą.
Wieczór, w którym widzę ich twarze
jako miejsca.
Miejsca jako twarze
ostatnich pięciu lat.
Wieczór, w którym ciągle myślę o E.
W którym temperatura spadła
tam, gdzie umiejscowiła mnie ostatnio E.
Poniżej zera.
Wieczór taki, że aż chciałoby się napisać
wiersz i pisze się wiersz. Wiersz,
na który musiałaś czekać
pół roku. Wiesz,
ile to wieczorów?
(Wiersz taki, że nie można nie wspomnieć
o ekspedycji, tych wszystkich letnich, przepitych
wieczorach, sercach przepitych
bełtem. Wiersz, w którym po raz kolejny
przegadujemy kilka godzin
i tak zajebiście się rozumiemy
nigdy nie powstanie: to za piękne
na poezję.)
Wieczór taki, że pytasz mnie czy jesteś
psychodeliczna i nie wiem, czy chcesz usłyszeć,
że owszem, zdarza się.
Wieczór, w którym myślę
o twoich rzeźbach i swoich wierszach:
że mamy bocznice, gdzie szyny lśnią mocniej
niż na głównych torach.
Wieczór tak
niepewny
jak B. grający na gitarze
Son of the blue sky, jak piwo,
które może być wylane gdy tylko pojawią się
gliny,
jak twoje oczy
pełne dzieciństwa.
Wieczór taki, że noc po prostu musi nadejść
przedwcześnie
* * *
A więc chcesz szukać
w tym lesie czaszek
niemieckich żołnierzy?
Mówię ci: znajdziesz
jedynie
lusterko.
Z Beksińskiego (2)
Izie Fietkiewicz-Paszek
Piętrząca się przestrzeń. Na pierwszym planie jak armia –
groby wetknięte w cienie, cichy strażnik zagarnia
wzrokiem ich spokój, zdaje się, że jedynie on wie
dla kogo przyszedł tu czas rozliczeń i kto we śnie
co noc odtwarza przestrzeń tej doliny widzianą
z góry jak mapę strachu. Falisty teren, z pianą
gęstej – im wyżej – mgły, blask czegoś o mocy słońca
lecz bardziej wezbranego, co chciałoby pozostać
w sferze domysłów, spływa powoli na uśpione
skarpy. I cisza. Cisza, w której lęk bierze stronę
ukrytych za skałami spojrzeń. Ich dreszcz, ich lata
spędzone na wygnaniu w głąb słabych psychik: strata
wrażenia wszczepiania się w detal umęczonego
spokojem widoku. Jest także wzrok niczym neon
opuszczonego miasta. Wzrok tego kto wpatruje
się z zewnątrz w ramy tej gry, niszy, kto pośród ujęć
pamięci znajduje w tym nagle swoje dzieciństwo
i to, co po nim, także obfite w chłodną bliskość
nienazwanego końca. Kto wciąż klucząc dostrzega
ten brakujący szczegół: puls prywatnego nieba.
Który leży
On umrze – ta myśl
cię budzi i już do końca nocy
jest
jak pulsujący punkt
świadomości który nie wymaga
tłumaczeń
On umrze – ta myśl
cię brudzi i już do końca nocy
jesteś
niewytłumaczalny
jakbyś był
punktem o wyraźnie skończonej liczbie
skreśleń
On umrze – myślisz
o tym który leży
w sąsiednim pokoju i wygląda
jak ktoś nieprzeliczalny przeliczalny
jedynie na śmierć
która wyglądać musi
jak on
podobnie cicho
On umrze – myślisz
o tym który oddaje
swój spokój pomieszczeniu
dlatego pomieszczenie
kurczy się jak światło
oczu umierającego
podobnie cicho
można budzić się
i już do końca
nocy tłumaczyć
swoją osobność
On umrze – ta myśl
cię budzi i już do końca
wsłuchujesz się
w jego oddech
jakbyś patrzył
na ginący gatunek
Jest dziś we mnie Pink Floyd – piszę ci w esemesie
mając nadzieję, że to ustawi właściwie ten wiersz
Dziś, w majowy wieczór
podczas pisania pracy magisterskiej
(jakżeż uwielbiam pisywać pracę magisterską)
pomiędzy odgłosami z ulicy (świst jaskółek, sąsiadka nadająca
o synie ((zachlał się choć jeszcze nie zaćpał)), suchy, ostry jęk zamykanego
okna (( to tam, to t a m jeszcze niedawno pojawiał się ten
którego spożył już rak)) usłyszałem przejmującą ciszę
twoich niedawnych słów.
Dziś, w majowy wieczór widzę jeszcze
tę burze: ceglasty kolor budynku
odmierza czas, ty już wiesz co zamierzasz (choć tak naprawdę
nie wiesz nic), ja opieram się o zimne grafitti, próbuję grać
bohatera (choć mój bohater w ogóle nie wyszedł
z domu).
Dziś, w majowy wieczór, gdy zobaczyłem cię
po raz ostatni (choć widywać będziemy się pewnie jeszcze
setki razy), zrozumiałem, że można pięknie, uczciwie
kłamać.
Dziś, w majowy wieczór
patrząc na rozpierdalający ogrodzenie
młodociany narybek t e j ulicy,
na ogrodnika niosącego kota jak monstrancję,
zobaczyłem w szybie odbicie:
Patrz jak pięknie się tobą
przedstawiam – mówił pusty, zniekształcony
człowiek.
Dziś, w majowy wieczór
wysłałem ci pięknego
pustego esemesa.
Z okna zawiało chłodem:
to był koniec
tego wiersza.
* * *
walić głową w ścianę, biurko lub łóżko
mieć na koncie zbite czołem lustro
pisać wiersze i mówić o sobie połeta
(zupełnie jakby ktoś na to czekał)
pierdolić system (a raczej: być pierdolonym)
wiedzieć że tu w t e j przestrzeni niczym już nowym
nie zaskoczy mnie świat (i anty – świat)
mieć okna naprzeciw okien tego którego rak
przepędził stąd jak płochliwe zwierzę
mówić sobie ciągle: nie wierzę nie wierzę
w żadną możliwość przemiany
mieć tą świadomość że ukrywany
przede mną sens życia (ale czym jest właściwie to słowo?)
jedynie wtedy gdy myślę wrogo
o śmierci, ukazuje mi się w pełnych zarysach (i tak już zostanie)
pytać się ckliwie: mam jeszcze jakąś normalność na stanie?;
zapędzać się co dzień w kozi róg myśli
o Bogu, być przekonanym że gdyby oczyścić
głowę z powracających odgłosów nocy niewiele zostałoby treści
dla życia ( i jak wiele z tej skrobaniny można by zamieścić
w spisie rozmów (nie)kontrolowanych z B. czy też A. i jeszcze kilkoma
świetnymi ludźmi, być niemal pewnym że moja ciemna strona
(jak płytko to brzmi) nawet znacznie odkryta
będzie dla kogoś jedynie przeczuciem jej głębi (gdyby ktoś pytał:
to prawda: czerpałem też siłę z bycia wariatem);
dochodzić do wniosku że takie wiersze mogą być już tylko znakiem
wypięcia dupy na tą całą poezję (wybaczcie koneserzy słowa)
i że nawet niechciany patetyzm który wkradł się w te wersy nie uchowa
tego tekstu przed publikacją; czuć, że jestem tyle wart
co mój ostatni wiersz - bezcenne;
za resztę zapłacę kartą firmy Master Card*
*wiersz dedykowany dla W. Ossolińskiego i zajebistych ludzi z „naszej”, jak to mówi M. Rogowski, paczki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz