sobota, 15 stycznia 2011

Wszystko po staremu


Wczesny poranek. Placyk przed księgarnią

okupowany przez meneli. Ziarno

nocy stopniało, zostawiając zapach

wilgoci, który będzie do nas wracać


w niespodziewanych momentach (nadjeżdża

samochód – czyżby zdołał w nas zamieszkać

choćby na chwilę jakiś dobitny dźwięk?)

W oknie naprzeciw ktoś odsłania swój lęk


jednym szarpnięciem firany, jego wzrok

kipi na naszych bliznach (tak, twarzach); szloch

dziecka słyszany gdzieś w oddali to jak

przypowieść do tych zamglonych oczu. Znak,


że nie musimy patrzeć w lustro, aby

oglądać nasz cień (że nie ma zasady

do której przyzna się śmierć, ani winy

nawet w tych oczach, rysach.) Gdy tkwimy


wpatrzeni w zimny poranek, placyk przed

księgarnią i – jakże – zakapturzony łeb

tego którego zwą Jezusem (wącha

odkąd odstawił cycka); gdy wytrąca


nas z równowagi to dziwne przeczucie

skupionej głębi przyszłości – zakłóceń

zimowych nocy (płynność, narastanie

ciepła, rutyna oddechu, łykanie


gorzkich kropelek na uspokojenie),

czujemy mocniej, że ciągle jest w cenie

samotność tego, który się oddaje

grzebaniu w sobie. Dla którego rajem


jest być na opak, który nocą szlaja

się podchmielony myśląc co mu baja

przyniesie oprócz kolejnego wiersza.

Gdy tak stoimy chcąc wreszcie zaprzestać


uciszania go w sobie, miasto łypie

już na nas swoim świeżym okiem. Z krzykiem

budzą się wszystkie męty tej prowincji.

Ruch. Śmiech. I koniec mdłej, ciemnej banicji.




dla Agaty Hajdeckiej

Wieczór taki,


że aż chciałoby się napisać

wiersz. Ale idzie się tylko i myśli

o siedmiu bananach i dwóch piwach,

co się je wyszło kupić.

Wieczór taki, że aż chciałoby się

spalić jakiś wiersz,

(np. ten dla A., co wtedy…

gdy listopad był w pełni, lecz ciemny

jak nów), ale idzie się tylko i myśli

o jutrzejszej wizycie w PUP-ie (ot, kilka niezłych

dup,

te smutne oczy

pięknej brunetki, gdy obwieszcza: dla pana nic

nie mamy, to wzruszenie ramion pewne

jak słowa:

nie pasujemy do siebie).

Wieczór taki, że aż chciałoby się mu nadać

rytm i obmyślić rymy (coś za dużo prozy

w tej mojej poezji), zbawić jakoś

świat. Ale idzie się tylko

na niepewnych nogach,

jakby miało się być obsłużonym

przez samego siebie.


Wieczór taki, że aż chciałoby się napisać:

tylko jeden rodzaj wolności: ja, lub wszystko

wokół. Ja

lub wszystko wokół

chciałoby się odnaleźć w tych słowach:

wieczór taki, że aż preria otwiera się

w piersi.


Wieczór taki, że nie sposób dojść

jak działa człowiek (to za proste: d o j ś ć

i

c z ł o w i e k,

za trudne: wieczór, który spoczywa nawet

pod paznokciem).


Wieczór taki, że uważniej wsłuchuję się

w oddech za drzwiami (za drzwiami

oddechu ktoś także wzmaga

uwagę?)

Wieczór taki, że wpatruję się w T.

T. taki, że jedynie wieczór wydaje się

cokolwiek tłumaczyć ( T. już nie wiele da się

wytłumaczyć). Wieczór taki, że aż chciałoby się prosić

T: nie odchodź. Przecież zawsze jest

za wcześnie.


Wieczór taki, że zasłaniam się

ludźmi i miejscami

(miejscami ludźmi, miejscami

ich brakiem), by wypaść jakoś przed

samym sobą.

Wieczór, w którym widzę ich twarze

jako miejsca.

Miejsca jako twarze

ostatnich pięciu lat.


Wieczór, w którym ciągle myślę o E.

W którym temperatura spadła

tam, gdzie umiejscowiła mnie ostatnio E.

Poniżej zera.


Wieczór taki, że aż chciałoby się napisać

wiersz i pisze się wiersz. Wiersz,

na który musiałaś czekać

pół roku. Wiesz,

ile to wieczorów?


(Wiersz taki, że nie można nie wspomnieć

o ekspedycji, tych wszystkich letnich, przepitych

wieczorach, sercach przepitych

bełtem. Wiersz, w którym po raz kolejny

przegadujemy kilka godzin

i tak zajebiście się rozumiemy

nigdy nie powstanie: to za piękne

na poezję.)


Wieczór taki, że pytasz mnie czy jesteś

psychodeliczna i nie wiem, czy chcesz usłyszeć,

że owszem, zdarza się.

Wieczór, w którym myślę

o twoich rzeźbach i swoich wierszach:

że mamy bocznice, gdzie szyny lśnią mocniej

niż na głównych torach.


Wieczór tak

niepewny

jak B. grający na gitarze

Son of the blue sky, jak piwo,

które może być wylane gdy tylko pojawią się

gliny,

jak twoje oczy

pełne dzieciństwa.

Wieczór taki, że noc po prostu musi nadejść


przedwcześnie





* * *

A więc chcesz szukać

w tym lesie czaszek

niemieckich żołnierzy?


Mówię ci: znajdziesz

jedynie

lusterko.




Z Beksińskiego (2)

Izie Fietkiewicz-Paszek


Piętrząca się przestrzeń. Na pierwszym planie jak armia –

groby wetknięte w cienie, cichy strażnik zagarnia

wzrokiem ich spokój, zdaje się, że jedynie on wie

dla kogo przyszedł tu czas rozliczeń i kto we śnie


co noc odtwarza przestrzeń tej doliny widzianą

z góry jak mapę strachu. Falisty teren, z pianą

gęstej – im wyżej – mgły, blask czegoś o mocy słońca

lecz bardziej wezbranego, co chciałoby pozostać


w sferze domysłów, spływa powoli na uśpione

skarpy. I cisza. Cisza, w której lęk bierze stronę

ukrytych za skałami spojrzeń. Ich dreszcz, ich lata

spędzone na wygnaniu w głąb słabych psychik: strata


wrażenia wszczepiania się w detal umęczonego

spokojem widoku. Jest także wzrok niczym neon

opuszczonego miasta. Wzrok tego kto wpatruje

się z zewnątrz w ramy tej gry, niszy, kto pośród ujęć


pamięci znajduje w tym nagle swoje dzieciństwo

i to, co po nim, także obfite w chłodną bliskość

nienazwanego końca. Kto wciąż klucząc dostrzega

ten brakujący szczegół: puls prywatnego nieba.






Który leży


On umrze – ta myśl

cię budzi i już do końca nocy

jest


jak pulsujący punkt

świadomości który nie wymaga

tłumaczeń


On umrze – ta myśl

cię brudzi i już do końca nocy

jesteś


niewytłumaczalny

jakbyś był

punktem o wyraźnie skończonej liczbie


skreśleń


On umrze – myślisz

o tym który leży

w sąsiednim pokoju i wygląda


jak ktoś nieprzeliczalny przeliczalny

jedynie na śmierć

która wyglądać musi


jak on


podobnie cicho


On umrze – myślisz

o tym który oddaje

swój spokój pomieszczeniu


dlatego pomieszczenie

kurczy się jak światło

oczu umierającego


podobnie cicho


można budzić się

i już do końca

nocy tłumaczyć


swoją osobność


On umrze – ta myśl

cię budzi i już do końca

wsłuchujesz się


w jego oddech

jakbyś patrzył

na ginący gatunek




Jest dziś we mnie Pink Floyd – piszę ci w esemesie

mając nadzieję, że to ustawi właściwie ten wiersz


Dziś, w majowy wieczór

podczas pisania pracy magisterskiej

(jakżeż uwielbiam pisywać pracę magisterską)

pomiędzy odgłosami z ulicy (świst jaskółek, sąsiadka nadająca

o synie ((zachlał się choć jeszcze nie zaćpał)), suchy, ostry jęk zamykanego

okna (( to tam, to t a m jeszcze niedawno pojawiał się ten

którego spożył już rak)) usłyszałem przejmującą ciszę

twoich niedawnych słów.

Dziś, w majowy wieczór widzę jeszcze

tę burze: ceglasty kolor budynku

odmierza czas, ty już wiesz co zamierzasz (choć tak naprawdę

nie wiesz nic), ja opieram się o zimne grafitti, próbuję grać

bohatera (choć mój bohater w ogóle nie wyszedł

z domu).

Dziś, w majowy wieczór, gdy zobaczyłem cię

po raz ostatni (choć widywać będziemy się pewnie jeszcze

setki razy), zrozumiałem, że można pięknie, uczciwie

kłamać.

Dziś, w majowy wieczór

patrząc na rozpierdalający ogrodzenie

młodociany narybek t e j ulicy,

na ogrodnika niosącego kota jak monstrancję,

zobaczyłem w szybie odbicie:

Patrz jak pięknie się tobą

przedstawiam – mówił pusty, zniekształcony

człowiek.


Dziś, w majowy wieczór

wysłałem ci pięknego

pustego esemesa.


Z okna zawiało chłodem:

to był koniec

tego wiersza.



* * *

walić głową w ścianę, biurko lub łóżko

mieć na koncie zbite czołem lustro


pisać wiersze i mówić o sobie połeta

(zupełnie jakby ktoś na to czekał)


pierdolić system (a raczej: być pierdolonym)

wiedzieć że tu w t e j przestrzeni niczym już nowym


nie zaskoczy mnie świat (i anty – świat)

mieć okna naprzeciw okien tego którego rak


przepędził stąd jak płochliwe zwierzę

mówić sobie ciągle: nie wierzę nie wierzę


w żadną możliwość przemiany

mieć tą świadomość że ukrywany


przede mną sens życia (ale czym jest właściwie to słowo?)

jedynie wtedy gdy myślę wrogo


o śmierci, ukazuje mi się w pełnych zarysach (i tak już zostanie)

pytać się ckliwie: mam jeszcze jakąś normalność na stanie?;


zapędzać się co dzień w kozi róg myśli

o Bogu, być przekonanym że gdyby oczyścić


głowę z powracających odgłosów nocy niewiele zostałoby treści

dla życia ( i jak wiele z tej skrobaniny można by zamieścić


w spisie rozmów (nie)kontrolowanych z B. czy też A. i jeszcze kilkoma

świetnymi ludźmi, być niemal pewnym że moja ciemna strona


(jak płytko to brzmi) nawet znacznie odkryta

będzie dla kogoś jedynie przeczuciem jej głębi (gdyby ktoś pytał:


to prawda: czerpałem też siłę z bycia wariatem);

dochodzić do wniosku że takie wiersze mogą być już tylko znakiem


wypięcia dupy na tą całą poezję (wybaczcie koneserzy słowa)

i że nawet niechciany patetyzm który wkradł się w te wersy nie uchowa


tego tekstu przed publikacją; czuć, że jestem tyle wart

co mój ostatni wiersz - bezcenne;


za resztę zapłacę kartą firmy Master Card*




*wiersz dedykowany dla W. Ossolińskiego i zajebistych ludzi z „naszej”, jak to mówi M. Rogowski, paczki




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz